"Wojna polsko-ruska" - punkowa zadyma w kinie

Data:
Ocena recenzenta: 5/10

Film juniora Żuławskiego wygenerował do mediów tyle samo szumu, ile konsternacji wywołało jego oglądanie. Nie trudno wylądować na językach, mając do dyspozycji topowe aktorskie nazwiska i kontrowersyjną prozę Masłowskiej. Pytanie, czy za doborową obsadą i werbalno-wizualną balangą na planie kryje się coś więcej? Czy istnieje jakieś „coś”, które zostawia u odbiorcy pożądany ślad refleksji?

Obraz z miejsca naznaczony został etykietką: pozycja obowiązkowa, a zabiegiem komercyjnym przyłatano mu jeszcze odwagę, eksperyment, niekonwencjonalność, oryginalność i przełomowość. Ja bym dodała do tego ciężkostrawność, naturalizm i chaos. Polemizowałabym również z uznaniem Żuławskiego za rycerza, który ujawnił swój heroizm, próbując oswoić ziejącą smoczym ogniem prozę Masłowskiej. Laur należy mu się za dobre intencje i wizjonerstwo, ale efekt końcowy podium nie sięga. Nie wszystkie książki poddają się ekranowi i do tych asertywnych należy właśnie „Wojna polsko-ruska”.

O ile jej czytanie obfitowało w zachwyt nad kunsztem języka, trafnością wykreowanych sylwetek i sytuacji oraz poczuciem humoru, o tyle film zaprezentował zlepek scen, z których prawie każda prześciga się w epatowaniu niesmacznością, przesadną dosłownością i nadmiarem obrzydlistwa. To swoisty gwałt na wrażliwości estetycznej jednostki, zupełnie nieefektywny nawet jako zabieg artystyczny. Przeciągające się obcowanie z kretyństwem, zmuszające do doszukiwania się sensu i symboliki w tysiącu elementów krajobrazu, przytłaczające dodatkowo wrzaskliwymi dialogami jest w kinie zwyczajnie męczące i szkodliwe dla samego odbioru, bo atomizuje uwagę i ogranicza zrozumienie zamysłu reżysera. Można jawnie ubolewać nad przestylizowaniem formy, zwłaszcza, że to treść jest jednak tym, co widz z filmu wyłapuje i czego się chwyta jak brzytwy, która pozwoliłaby ustalić tonącą pointę tego dzieła.

Trzeba przyznać, że wielkim atutem filmu są aktorzy. Szyc bryluje w roli dresa, Sonia Bohosiewicz aktorsko wychodzi z siebie, świetnie radzi sobie Gąsiorowska. Pojawia się też kilka porządnych scen bilansujących formę i treść, odsłaniających zęby w odruchu radości albo otwierających szeroko oczy.

Całokształt budzi szacunek swoim rozmachem, ale jednocześnie wprowadza w zakłopotanie, bo prócz przeniesionej z książki satyry na znarkotyzowany intelekt i prostactwo, film nie pozostawia punktu odniesienia dla jakichkolwiek przemyśleń. Widz jest w kropce, bo niby dobry obraz obejrzał, ale nie do końca wie, co i czy cokolwiek z całej tej historii wynika. Z drugiej strony książka Masłowskiej też klarownego przesłania nie ma, ale mieć nie musi, bo elektryzuje treścią, którą czytelnik sam przekłada sobie na obrazy. I po co tu kino w postaci punkowej zadymy? Może po to, żeby ci, co nie czytali, po książkę jednak sięgnęli.

Zwiastun:

No właśnie, ja miałem dość podobne - eufemistycznie to ujmując - mieszane uczucia. Ale planuję dać filmowi jeszcze jedną szansę.

Każdy myśli swoje. Za ekspresję filmowego wyrazu film ma u mnie dychę. Wynikło dla mnie całkiem sporo. Bo Żuławski uładził Masłowską, doskonale uwypuklił przesłanie knigi. Co trzeba dać dresiarzowi, żeby nie tłukł jak popadnie? Mieszkanko na osiedlu domków jednorodzinnych. Może być dla kogo banał, dla mnie ważniejsze jak to pokazano.


Aż dychę? Mnie ta ekspresja zmęczyła. Gwałt na estetyce był to przecież! I bardziej to wszystko przypominało punkową zadymę, w której nie chodzi o cel czy powód, ale o efektowne się dzianie. I myślę sobie, że to szalone efekciarstwo mogło część widzów omamić.
Przesłanie knigi, mówisz? Mi właśnie tego i u Masłowskiej i u Żuławskiego najbardziej brakowało.

Ale. Kolejną szansę dać temu 'dziełu' pewnie warto. Zwłaszcza, że... każdy myśli swoje i każdego 'swoje' jest kontrastem.

"Omamić" a dlaczego nie "uwieść"? Lubię zadymy. Są różne estetyki - ja bym nie odsądzał od czci i wiary fanów tego filmu, bo siebie bym nie odsądzał. Ten film jest o czymś. Jest o wszechpolaku , jest o kobietach - różnych ale współczesnych, choć może Ciebie tam nie ma, jest o brutalnej rzeczywistości, dla której antidotum jest tandeta, jest o fikcji , albo o jej terapeutycznej roli, o sile kreacji.To są "plusy dodatnie" ważniejsze niż dobre aktorstwo. Ten film daje do myślenia o tym, w czym przyszło nam żyć (siding - fototapeta, glanc, politura, a pod spodem syf). Mnie daje do myślenia. Jest tak - Masłowska ucieka przed brutalnym światem w literaturę, w fikcję, gdzie silny jest słaby, marionetka, a ona demiurg-stwórca. A Żuławskiemu udało się oddać młyn tej prozy, jej szaleństwo. To szczery film o tym, co boli i jak się oczyścić.

lapsus, mogę się zgodzić, że Żuławski oddał młyn tej prozy. I pewnie chaos, który bardzo mi przeszkadzał, był celowy - odzwierciedlenie naszych czasów: emo-trendów, zagubienia, pustki. Tylko mnie zastanawia, czy proza Masłowskiej i ten film, będący jej przedłużeniem, nie jest przegięciem? Przerostem formy nad treścią? Czy ta szalona fabuła rzeczywiście posiada wartość na miarę Nike (mówiąc o prozie autorki w ogóle), a obraz zasługuje na gromkie oklaski? Czy język Masłowskiej i świat przez nią wykreowany nie zachwyca głównie skutkiem żyznego języka, a film skutkiem zadymy? Chyba że obraz Żuławskiego miał być tak nieznośny jak ta nasza współczesność momentami - to nieco zmienia percepcję, ale nadal zostawia mnie w przekonaniu, że "ten film jest (co najwyżej ) o czymś".

Sprawdzę to jeszcze jednak, bo to, co piszesz odbiera mi pewność odnośnie mojej oceny. Może coś przeoczyłam...?

HELLO ! Marylou! Przecież ta estetyka wcale nie musi Ciebie kręcić. Mnie kręci. Tylko myślę, że film i książka nie są pustymi znakami. Ostatnio nawet lekko się przeraziłem , gdy usłyszałem pełną aprobaty dla prozy Masłoskiej wypowiedź - wiesz kogo - więc wyobraź sobie Marii Janion. Nie chcę podpierać się starszą Panią jak protezą, ale jednak przy kubłach pomyj wylewanych na prozę Dorothy przez środowiska nauczycielsko-bibliotekarsko-polonistyczne ten autorytet może być pomocny.
Może też być lekcja "czystej formy", spod której jednak jakaś treść wyziera?

A ja się tak czasami zastanawiam, czy zachwyty starszego pokolenia nad językiem "Wojny..." nie wynikają z tego, że dla nich ten dresiarski żargon to czysta abstrakcja, a tymczasem my jesteśmy z tym bardziej na co dzień osłuchani. Ale to tylko taka sobie hipoteza, bo generalnie kunsztu literackiego Masłowskiej nie podważam. Zresztą Nike dostała nie za "Wojnę.." ale za niedresiarskiego "Pawia królowej", którego można nie kochać, ale nie sposób nie szanować. "Pawia.." czytałem, ale "Wojny.." nie i teraz plan mam taki, żeby przed drugą projekcją filmu jednak najpierw przeczytać książkę. Zobaczymy jak to wpłynie na percepcję.

Jeśli mi wolno z własnego poletka, to żargon to jedno, a użycie go w funkcji poetyckiej drugie. Cały utwór poprzez język stwarza metaforę świata. To są emocje, obrazy, przekonania. Wszystko należy poczuć. Wiesz - kunsztem jest diablo bogate zróżnicowanie języka postaci, bo narrator mówi swoim głosem, a bohaterowie swoimi. No i Dorotka M. była młodziutka taka - to też ważne. Dobijający są ci wszyscy debiutanci po 40-tce ;)

Zgadza się, jak na jej wiek to było wybitne dzieło. Ale Ci którzy porównywali ją do Gombrowicza raczej robili jej w ten sposób niedźwiedzią przysługę.

"Czysta forma zakładała zerwanie z realizmem i naturalizmem. " - więc chyba nie o Czystą Formę Witkacego chodziłoby? ;)
Realnego naturalizmu u Masłowskiej pod dostatkiem.

Pewnie, że kręcić mnie nie musi, ale skoro tak duży kontrast następuje w odbiorze tego filmu/książki, to ja jestem otwarta na nowe horyzonty poznania. Cel: poszerzanie percepcji. A jak!

P.S. Proteza mnie rozbroiła.

No , ja "czystą formę" wziełem w cudzy słów.Realny naturalizm podobał mi się w scenie walki;) Chodziło mi rzecz jasna o protezę mózgową ;)

Dodaj komentarz